Bezinteresowna miłość: czy istnieje?

Czym właściwie jest bezinteresowna miłość? Czy w relacjach międzyludzkich jest ona w ogóle możliwa? A może to coś, czym obdarzyć nas może jedynie Wszechświat, Stwórca, Siła Wyższa? Albo jakiś inny byt, będący ponad naszym rozumieniem rzeczy? Oto garść subiektywnych, nocnych przemyśleń. Uwaga: ten wpis jest bardzo osobisty, nieco filozoficzny. Jeśli szukasz tu twardej wiedzy naukowej… to nie musisz już czytać dalej.

Miłość bezinteresowna – czyli co?

Krótka piłka: nie wiem. Na pewno nie jestem jakąś specjalistką w tej dziedzinie. Wciąż się uczę ją okazywać, a czy doświadczyłam? Hmmm… Miłość taka powinna bazować na bezwarunkowości. Teoretycznie taka właśnie jest miłość rodziców do dzieci. No właśnie… W teorii. A jak jest w rzeczywistości? A czy taka miłość jest możliwa w związku dwojga dorosłych ludzi? Albo w przyjaźni?

Bezwarunkowa, to znaczy – nie stawiająca warunków. Nie mówiąca:

  • „Kocham Cię, jeśli…”,
  • „Kocham Cię, ale…”,
  • „Będę z Tobą, pod warunkiem, że…”,
  • „Jesteś fajnym człowiekiem, lecz…”

… i tak dalej. Warto zauważyć, że takie oczekiwania nie zawsze są wyrażane słownie. Dziecko po prostu czuje, że musi zasłużyć na miłość rodzica – odpowiednim zachowaniem lub dobrymi ocenami. Zdarza się też, że kobieta widzi, iż powinna zasłużyć na miłość mężczyzny: odpowiednim wyglądem, spełnianiem jego rozmaitych fantazji, usługiwaniem mu. I nie ma to wiele wspólnego z bezwarunkowością. Tymczasem…

Zasługuję na to, żeby być kochana – taka, jaka jestem.

Ufff. Napisanie tego w miejscu publicznym to dla mnie spory przełom. Cóż, budowałam w sobie to przekonanie ładnych parę lat. Od pewnego czasu mam je wypracowane. Początkowo siedziało tylko w mojej głowie. Potem nieśmiało przelewałam je na papier – do dziennika. Dziś czuję, że to jest TEN moment, aby powiedzieć to głośniej.

Zasługuję na to, żeby mnie kochać. Nie ZA COŚ. Za to, że jestem.

Takie postrzeganie to owoc ciężkiej pracy nad sobą. To efekt przepracowania trudnych schematów i niesamowitego bólu. Zmierzenia się z poczuciem odrzucenia. Pogodzenia się ze stratą – z utratą tego, co tak bardzo kiedyś chciałam mieć, a czego nie dostałam. Zwalczenia w sobie poczucia odrzucenia. Utulenia swojego wewnętrznego dziecka. Zrozumienia, że najpierw muszę nauczyć się kochać siebie – bo to podstawa wszystkiego. Bez miłości własnej żadne zapewnienia z zewnątrz nie załatwią sprawy.

To wszystko naprawdę bolało. Chwilami czułam, jakby mi ktoś rozpruwał wnętrze na kawałki. Musiałam się mocno posypać, by potem poskładać pewne elementy od zera. Stworzyć nowy obraz swojej duszy, nową tożsamość, nowe jestestwo. To wciąż trwa… I pewnie będzie trwało do końca życia. To jak obrazek, który ma powstać z miliona puzzli. Mozolnie szukasz tego kolejnego, pasującego do pozostałych już ułożonych. Potrzeba do tego naprawdę sporo wytrwałości, samozaparcia i nieraz zaciśnięcia zębów – bo bywają takie chwile, że ma się ochotę rzucić to wszystko w cholerę.

W relacjach jestem sobą. Autentyczność to moja wartość.

Ci, którzy mnie akceptują – wciąż są obok i trwają w przyjaźni ze mną. Trwają, bo to działa w dwie strony. Ja ich kocham takich, jacy są. Oni kochają mnie taką, jaka jestem. Takie przyjaźnie są jak skarb. Takie relacje, w których wiesz, że możesz być w pełni sobą. Gdzie nie musisz niczego udawać i naginać swoich zasad. Nie musisz wpasowywać się w ramki oczekiwań i schematów, wymyślonych dla Ciebie przez kogoś.

Jeżeli jakiejś osobie nie odpowiada mój charakter, sposób bycia, styl ubioru czy cokolwiek innego – w porządku, nie musi odpowiadać. Nie z każdym będzie mi po drodze – i to normalne, bo jako ludzie różnimy się przecież. Szkopuł tkwi w tym, by umieć zaakceptować te różnice. Bo nie jestem niczyim wyobrażeniem. A dopasowywanie się do narzucanych z góry wymagań byłoby wbrew sobie. Nie chcę być nieautentyczna i udawać kogoś, kim nie jestem.

A kim jestem? Odrębnym, unikalnym człowiekiem. Ze światłem i cieniem. Z zaletami i wadami. Kobietą nieidealną, ale z wielkim sercem. Wrażliwą, upartą, czasem melancholijną, a niekiedy marzycielską. Spokojną, choć czasem wybuchową. Lubiącą wolność, sowy i alpaki. Świadomą tego, co w niej piękne i tego, nad czym chce nadal pracować. Mającą poczucie własnej wartości już na tyle ugruntowane, że nie potrzebującą niczego udawać dla zyskania czyjejś akceptacji.

Idealistka? Naiwna? Może i…

 

„W jakim świecie ty żyjesz? Zejdź na ziemię!”

„To, jak się ubierasz, jest infantylne.”

„A coś ty myślał/myślała, że ludzie są uczciwi?!”

Słyszałeś/słyszałaś kiedyś podobne pytania i stwierdzenia? Bo ja nie raz i nie dwa w swoim życiu.

Tak, jestem idealistką. Tak, mam w sobie ten młodzieńczy entuzjazm. Małe rzeczy sprawiają mi radość. Potrafię cieszyć się jak dziecko na widok słodkiego pieska, uroczego jeżyka czy witryny sklepu z pluszakami. Tak, przytulam czasem pluszową alpakę – i nie wstydzę się tego. Tak, lubię nosić kolorowe ubrania. Może jestem nieco ekscentryczna. Tak, tańczę jak głupia do ulubionego kawałka, jak gdyby świat nie istniał. Tak, śpiewam niekiedy do mikrofonu zrobionego z zakreślacza albo do suszarki do włosów. Tak, śmieję się czasem do rozpuku jak powalona. Kocham pisać i piszę, choć nikt nie wróżył mi kariery ze słowami (Co ci przyjdzie z tego pisania..?”). Lecz poszłam za swoją dziecięcą pasją i zostałam copywriterem. Planuję też wydać tomik poezji.

Tak, naiwnie wierzę w dobro w ludziach i szukam go. I nieraz przychodzi mi płacić za to sporą cenę. Wiele razy przejechałam się mocno na tej ufności w drugiego człowieka. Mimo to wciąż wierzę, że świat jest bardziej dobry niż zły. Zresztą – nie lubię myśleć w kategoriach dobry-zły, czarny-biały, ładny-nieładny. Dla mnie rzeczywistość ma wiele odcieni. Cóż… bez obaw, moja wewnętrzna Alusia ma się dobrze. Wolno jej czuć, doświadczać i poznawać. I kochać życie! Ma na to moje pełne przyzwolenie.

Dojrzała, poważna kobieta, wewnętrzne dziecko i bezinteresowna miłość

Co ma piernik do wiatraka? Ano ma. Bo żeby kochać innych, trzeba pokochać siebie. W całości. Odkąd zdałam sobie z tego sprawę lata temu, wszystko wygląda zupełnie inaczej.

Kiedyś byłam wobec siebie bardzo krytyczna. W mojej głowie wybrzmiewał głównie głos karcącego rodzica. To robisz źle, tamto nie tak, tu powinnaś być lepsza, dlaczego znowu zrąbałaś… No ale ile można?! Teraz ten krytyk, który większość życia siedział sobie w głowie sam, ma dwójkę towarzyszy: malutką Alusię i dorosłą Alicję. Obie żyją ze sobą w harmonii.

Kobieta kontra wewnętrzne dziecko? A może nie kontra – lecz razem! Alicja pozwala sobie na afirmowanie swojej kobiecości, wdzięku i delikatności. Bo czy kobiecość musi być wyzywająca i wulgarna? No nie musi. Może być raz subtelna, raz drapieżna. Raz łagodna, a raz waleczna. Taka prawdziwa kobiecość – nie ta, kreowana przez media. Nie ta, propagowana przez filmiki bez dialogów, za to z westchnięciami. Tylko ta, świadoma swojej wartości – bez budowania jej na zachwytach męskich oczu.

Bezinteresowna miłość chyba musi zacząć się w środku, w sercu. Gdy człowiek szanuje i akceptuje siebie, jest w stanie dzielić się miłością z innymi. Bezinteresowna, bezwarunkowa miłość to coś, co naprawdę trudno osiągnąć. Bo któż jest wolny od oczekiwań… Ale im bardziej kochasz siebie, tym więcej piękna dostrzegasz w innych. I tym mniej chcesz ich zmieniać. A zamiast tego – skupiasz się na stawaniu się coraz lepszym człowiekiem. By móc ich lepiej kochać – takimi, jacy są. Z ich ciężkimi plecakami, wypchanymi… życiem.

Back to Top